Błogosławiony Druh

W naszej harcerskiej pracy potrzebujemy przewodników i wzorców spośród nas samych. Wtedy zaczynamy w sposób właściwy dostrzegać, że to, co zawarte jest przyrzeczeniu i prawie można realizować na serio.

Taką postacią jest, obok Baden-Powella, Nałkowskich i Broniewiskiego-Orszy, bł. ks. Wincenty Frelichowski, zwany wśród swoich „Wickiem”. A przecież my także stanowimy tych, dla których jest swój. To właśnie jego beatyfikował papież Jan Paweł II w Toruniu dnia 7 czerwca 1999 roku, w czasie swojej pielgrzymki do Polski, a biskupi polscy, zebrani na 303 Konferencji Plenarnej Episkopatu Polski, ogłosili Patronem Harcerzy Polskich „bez względu na przynależność”. Dlaczego właśnie On? Kim był ten nietypowy Druh? Warto poznać tego, który harcerstwo i proponowane w nim metody wychowawcze stosował na co dzień w swojej pracy, pozostając wierny harcerskim ideałom do samego końca.

Bł. ks. Stefan Wincenty Frelichowski urodził się 22.01.1913 roku w Chełmży. Jego ojciec był piekarzem, a Matka zajmowała się domem i wychowaniem pozostałych pięciu dzieci. Był żywym chłopcem, ciekawym świata i ludzi, wesołym i skorym do płatania różnego rodzaju figli. Były jednak też chwile, w których był poważny i przeżywał głęboko wydarzenia, o których nikomu nie mówił.

Od najmłodszych lat był ministrantem, a służenie do Mszy świętej traktował jako wyróżnienie i nigdy tego obowiązku nie zaniedbywał. W wieku 11 lat, gdy brał udział w prymicjach jednego z księży się coś dziwnego. Jednak nigdy nikomu się z tej tajemnicy nie zwierzył. Po Mszy świętej był dziwnie zamyślony, błąkał się, nie mógł trafić do domu, mimo że było blisko. Wreszcie znajomi przyprowadzili go do domu, gdzie wydarzenie odchorował kilka dni.

W rodzinnej miejscowości upłynęły jego lata szkolne i gimnazjalne. Tam też związał się z harcerstwem i Sodalicją Mariańską. Te dwie organizacje wywarły wielki wpływ na kształtowanie się jego postawy, osobowości i charakteru.

Już w latach szkolnych związany bardzo mocno z harcerstwem, pozostał wierny do końca życia. Nigdy nie palił papierosów i nie pił alkoholu. Był najpierw zastępowym, potem drużynowym w II Drużynie Harcerskiej Związku Harcerstwa Polskiego im. Zawiszy Czarnego w Chełmży. Miał możliwość oddziaływania na powierzonych jego opiece: starał się chronić od zła, a zaszczepiać dobro. To zaangażowanie wytworzyło w bł. ks. Wincentym określone, ewangeliczne ideały; plany, które stopniowo realizował najpierw w życiu seminaryjnym, a później kapłańskim i obozowym. Starał się zawsze być wrażliwy na ludzką nędzę: materialną i duchową.

Wybór powołania wcale nie był łatwy: lekarz-chirurg czy kapłan? Wybrał kapłaństwo i wstąpił w 1931 roku do Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie. W seminarium miał bardzo pozytywne oddziaływanie na innych kleryków, a profesorowie darzyli go zaufaniem. Koledzy seminaryjni podkreślali także, że angażował się w inicjatywy charytatywne. Z tego powodu, że wszelkie zajęcia wykonywał z radością, nazwano go „Wesołkiem”.

Drugim charakterystycznym rysem podkreślanym, przez seminaryjnych kolegów, było jego oddziaływanie poprzez dobry przykład, pociągający do pracy nad sobą, zwalczania wad i pielęgnowania cnót. Wartości te wyniósł z harcerstwa i stale pielęgnował. Pomocą w tym była mu modlitwa. Często można było go spotkać w seminaryjnej kaplicy.

Również z swojej rodzinnej parafii pozostawił po sobie jak najlepsze wspomnienia pobożnego, świadomego swej drogi zmierzającej ku kapłaństwu oraz odznaczającego się zawsze serdecznością w stosunku do drugich. Po sześcioletnich studiach 14 marca 1937 roku został wyświęcony w Pelplinie na kapłana.

Następnie był sekretarzem ks. bp. Okoniewskiego, a od 1938 roku wikariuszem parafii Najświętszej Maryi Panny w Toruniu. Jego ówczesny proboszcz tak o nim napisał:

„Jego wzrok miał coś odmiennego, nieprzeciętnego. W rozmowie nawet najbardziej codziennej i bezpośredniej, gdy patrzył swymi jasnymi oczyma na mnie, odnosiłem zawsze wrażenie, że patrzy daleko poza mną, mimo całego skupienia na przedmiocie rozmowy. Usposobienie był radosnego, szczery i wesoły w rozmowie, a subtelny i delikatny w wyrażaniu się i wydawaniu oceny. Będąc gorliwym harcerzem, miał też piękny, życzliwy stosunek do otoczenia, wyrażający się w uczynności. … Nie spostrzegłem przez cały ten szesnastomiesięczny okres naszej współpracy, aby kiedykolwiek nie był zajęty albo oddawał się jakiemuś gnuśnemu wypoczywaniu. W pracy był wzorowo sumienny i gorliwy, ale się nigdy nie niecierpliwił ani tłumaczył, gdy go od jakiego zajęcia odwoływano, a polecano mu czynić co innego. (…) Dla każdego w każdej chwili znajdował ks. Wicek jakieś miłe słowo”.

Ludzie wręcz lgnęli do niego, bo do każdego umiał odpowiednio się zwrócić. Podczas pogrzeby potrafił dobrać słowa pocieszenia. Kazania nie były recytacją wyuczonego tekstu, ale dzieleniem się własnym przeżyciem wiary. Wielu chorych podkreślało także fakt, że potrafił w jakiś dziwny sposób nieść im wewnętrzny pokój, zwłaszcza tym, którzy znajdowali się na łożu śmierci.

Szczególne podejście, jak wytrawny harcerz, miał do dzieci i młodzieży. Doświadczenie harcerskie wykorzystywał w pracy z młodzieżą: organizował biwaki, podchody, zbiórki i wycieczki. Był księdzem bliskim, nie tylko stojącym przy ołtarzu. Świadczył o Bogu całym swoim życiem. O tym, jak przeżywał swoje kapłaństwo, mówią słowa napisane przez ks. Frelichowskiego w 2 rocznicę święceń kapłańskich: „Dziś druga rocznica mych prymicji. Dzięki Ci, Panie, za to, co doznałem przez te 2 lata. Nawet za błędy i odchylenia od Twej woli. Wracam obecnie do Ciebie, Panie, by Ci naprawdę służyć. Mam może opalone już trochę skrzydła, lecz… w głębokiej pokorze klękam przed Tobą i proszę: daj mi szczerze prowadzić życie i nigdy nie być aktorem życiowym. Daj odwagę życia według wskazań Twoich. Klękam niżej niż zwykle. …Panie, Tobie daję me życie. Nie umiemy wyrazić mych obecnych myśli. Niech te chwile mojego wahania życiowego i odchodzenia od Ciebie staną mi się obecnie mocą. Boże, chcę być naprawdę kapłanem”.

Po wybuchu II wojny światowej został pierwszy raz aresztowany przez Niemców, wraz z czterema kapłanami z parafii, 11.09.1939 roku. Po całonocnym przebywaniu w areszcie wszyscy, oprócz ks. Wincentego, zostali wypuszczeni na wolność. Był on osobą szczególnie podejrzaną, gdyż powszechnie wiedziano o jego zaangażowaniu w ruchu harcerskim. Jednak po dwóch dniach zwolniono także i jego. Ten czas przeżywał z jakimś wielkim wewnętrznym pokojem, służąc przechodzącym przez Toruń uciekinierom.

Drugie aresztowanie nastąpiło 18.10.1939 roku. Przebywał najpierw w Forcie VII w Toruniu, następnie w obozach: Gdańsku-Nowym Porcie, Stutthof-Sztutowie, Wsi Granicznej–Grenzdorf, Oranienburgu-Sachsenhausen i Dachau. W każdym z tych miejsc potrafił pomagać uwięzionym, upadającym na duchu: spowiadał, odprawiał Mszę święte. Był dla wszystkich ojcem duchownym, opiekował się młodzieżą obozową i organizował pomoc dla wycieńczonych z głodu. Mimo tego wszystkiego dobra był maltretowany przez oprawców fizycznie i psychicznie – naśmiewali się oni z niego.

W Forcie VII w Toruniu panowały nieznośne warunki. Osoby aresztowane przesłuchiwano, bito, maltretowano i pozbawiano wszelkich złudzeń, że kiedykolwiek wyjdą na wolność. Wielu z nich popadało więc w apatię, przygnębienie i beznadziejność. Ks. Wincenty podnosił na duchu, zagrzewał do ufności i wiary w Boga. Można powiedzieć, że znajdował się wszędzie tam, gdzie ktokolwiek potrzebował pomocy.

Oprawcy starali się złamać ludzi strachem. Ten strach starał się przezwyciężać. Z narażeniem życia zorganizował w celach wieczorne modlitwy i odmawianie różańca. Budował współwięźniów swoją postawą, gdyż wielu tym praktykom sam osobiście przewodniczył. Swoją postawą pobudzał nawet obojętnych religijnie. Każdej niedzieli w celach organizowano „recytowane Msze święte”, podczas których jeden z obecnych kapłanów recytował teksty mszalne, a pozostali więźniowie odpowiadali, łącząc się duchowo z Mszą świętą odprawianą w kościele parafialnym. Zorganizował także tajne słuchanie spowiedzi oraz pogadanki na tematy religijne, społeczne i historyczne – sam je prowadził. Ks. Wincenty stał się zatem duszą religijną Fortu VII – tak go nazwali współwięźniowie.

Przy nadarzającej się okazji prowadził także działalność samarytańską: opiekował się chorymi, pobitymi, słabymi. Zdawał praktyczny egzamin z wierności harcerstwu i Ewangelii. Garnęła się także do niego więziona tam młodzież. Sam wyszukiwał ludzi szczególnie smutnych, przygnębionych i podchodził do nich z wielką serdecznością. Otwierały się przed nim nawet najbardziej zamknięte serca.

Jeden ze współwięźniów, tak opisał to niecodzienne duszpasterstwo:

„Była w forcie VII na piętrze ciemna, sklepiona piekarnia żołnierzy. Tuż za piecem pod ścianą było trochę miejsca, gdzie Wicek słuchał spowiedzi. Chłopcy i mężczyźni po omacku szli do kąta piekarni. Tam czekał Człowiek, który z Bogiem jednał dusze. Widziałem kilkakrotnie gest proszalny, zaklinający to Boga, to człowieka, łączący ich w jedność. Widziałem ludzi, którzy wracali z konfesjonału – piekarni, od człowieka, który tam zawsze czekał… Ten kapłan słuchał spowiedzi jak wszyscy inni. Co wyróżniało tę spowiedź? To był Wicek, on łapał Boga bezpośrednio i czuło się tę chwilę; coś w głosie… przenosiło echo głosu słyszalnego rzadko, dając sercu owo uderzenie, w którym głodny wyłuskał chleb, a pusty chwycił pełnię, co jeszcze kazała iść dalej – i zaufać”.

Po trzech miesiącach tej intensywnej działalności został wywieziony do obozu przejściowego w Gdańsku-Nowym Porcie, a następnie Stutthofu. Obóz dopiero powstawał, ale metody stosowane przez oprawców były równie wyrafinowane, jak w innych obozach zagłady. Mimo bicia i szykan prowadził swoją normalną działalność duszpasterską: modlił się, roztaczał opiekę nad potrzebującymi – zwłaszcza starszymi księżmi, chorymi i młodzieżą. Tę postawę obrazuje fakt następujący:

„Obfite śniegi, jakie spadły zimą 1940 roku, stały się zmorą dla wielu więźniów. Obóz trzeba było nieustannie odśnieżać, a do tej pracy brano najczęściej księży. Niejedni z nich byli już w podeszłym wieku i praca przekraczała ich siły. Na jednym z wieczornych apeli odczytano rozporządzenie, skazujące tych księży na karę chłosty. Zrozumiałe, że bali się oni tej kary, która niebawem miała zostać im wymierzona. Stojąc pełni lęku w szeregu spostrzegli, że przekradł się do ich szeregu ks. Frelichowski, rzucając półgłosem słowa ufności i odwagi, po czym pierwszy poddał się tej karze, chcąc w ten sposób przezwyciężyć ich lęk, chcąc pokazać swoim współbraciom, że i tę niesprawiedliwość można i trzeba znieść”.

Mimo ciężkich warunków zorganizował Msze święte w Wielki Czwartek i Wielkanoc 1940 roku, sprawiając radość wielu kapłanom. Współwięzień, wspominał, że najpierw prowadził rokowania z przemytnikami, chodzącymi codziennie do tartaku. W Wielką Środę radość pojawiła się na jego twarzy. Księżom rozdał dwie pszenne bułki, zawinięte w płócienną chustkę, a sam czyścił szklankę, którą zawinął w inną chustkę. Wszyscy zrozumieli ten szalony, ale jakże zbawienny pomysł. W Wielki Czwartek jeszcze przed pobudką celebrował klęcząc Mszę świętą, udzielając następnie wszystkim w bloku Komunii. Część Najświętszego Sakramentu pozostawił, ukrywając głęboko na półce, zachęcając wszystkich do adoracji. Jeszcze tego samego dnia rozniesiono Komunię do chorych i najbardziej potrzebujących. Eucharystia Wielkiego Czwartku stała się umocnieniem na następne dni, aż do Wielkanocy.

W Wielki Piątek oprawcy szczególnie okrutnie znęcali się nad księżmi. Kazali się im położyć na ziemi, a następnie deptali po nich, bijąc kijem. Ks. Frelichowski pocieszał księży słowami św. Pawła o dopełnianiu cierpień Chrystusowych.

Wykorzystywał też rozmaite sytuacje do posługi duszpasterskiej. Gdy szukano chętnych do wynoszenia zmarłych ze szpitala obozowego (rewiru), zgłaszał się zawsze jako pierwszy. Innym, zdziwionym księżom, odpowiadał: „funkcja grabarzy przystoi nam – kapłanom. Mamy okazję pomodlić się za umęczonych braci”.

Przez pewien czas pracował także ze współwięźniami w podobozie Grenzdorf – Wsi Granicznej. Praca w tamtejszym kamieniołomie była uciążliwa i trudna. Nadal przewodził modlitwom, organizował życie religijne, spowiadał i jednał z Bogiem. Stamtąd wywieziono go w kwietniu 1940 roku do Oranienburga-Sachsenhausen.

Ks. Wincenty dostał się do bloku, w którym sprawował rządy blokowy, który znajdował przyjemność w mordowaniu ludzi, a szczególnie polskich księży. Mimo przygnębiającego nastroju także i w tych warunkach potrafił być dla wszystkich ojcem duchownym i mimo surowych nakazów przewodniczył modlitwom, dodawał otuchy oraz pomagał innym, czyniąc to, jak zawsze z uśmiechem i radością. Posługi nie ograniczał jednak tylko do swojego bloku. Wiedział dobrze, że innych barakach jest też potrzebny. Wiosną 1940 roku, kiedy wielu więźniów wywożono w nieznane, to on umacniał wielu przez spowiedź i Komunię świętą.

Widząc postępowanie ks. Wincentego blokowy starał się w jakichś sposób dokuczyć kapłanowi. Choć spokój i uśmiech na twarzy tego niezwykłego księdza rozwścieczały blokowego, to jednak nigdy go nie uderzył. Ośmieszał go jednak przed współwięźniami i obsługą obozową. Mianował ks. Wincentego biskupem i kazał fryzjerowi pozostawiać na jego głowie jakby piuskę. Ks. Frelichowski znosił te wszelkie szyderstwa i docinki ze spokojem i godnością. Po pewnym czasie blokowy wymyślił także nowy sposób ośmieszenia kapłana. Uczynił go swoim kapelanem, zatrudniając w kostnicy, gdzie miał wynosić zwłoki swoich współbraci i zapisywać ich w ewidencji. Chodziło o to, aby na jakiś czas ten niepokojący go polski ksiądz zniknął mu sprzed oczu, by obcował nie z żywymi ludźmi, ale z umarłymi. Jednak ta decyzja blokowego była opatrznościowa. W kostnicy bowiem oprócz zmarłych znajdowali się także ludzie, którzy jeszcze żyli i bardzo pragnęli spotkania z kapłanem. W związku z tym, że do tej części obozu władze raczej nie zaglądały, mógł ks. Wincenty sprawować swoją posługę: spowiadał dogorywających, jednał z Bogiem i zaopatrywał na drogę do wieczności.

Mimo takiego sposobu postępowania blokowego wobec ks. Ferlichowskiego, było widać, że ten kapłan ma na blokowego niezwykły wpływ. Jeden z więźniów, opisując postać Naszego Druha, tam mówił:

„Przywieziono nas 10 kwietnia 1940 roku do łach bałwaniastych obozu w Oranienburgu-Sachsenchausen. Dziś chodzi za mną obita głowa… Dostałem lanie…, bo siadłem zamyślony w moją wielką polskość, jak Rejtan, puszczony na salę poselską. Nie po to wszedł do tego obozu kapłan… To tu zbawiało się świat. Za chwilę zobaczyłem koło siebie Wicka. Nie wiem, jakim słowem podbił Hugona. Myślę, że to było spojrzenie kapłana, który wszedł tu, by kochać. (…) Wicek otaczał go swoją modlitwą, ścisłą i mocną jak chłopiec – ptasznik, który łowi pszczoły i muchy, starając się, by żadnej nie stracił. Jestem przekonany, że jedyną modlitwę w dniu śmierci Hugona (popełnił samobójstwo) były słowa Wicka: Boże zbaw… (…) Jeden był tylko człowiek na 20. bloku, którego nie tknął Hugo. Ale to był święty. Ks. Stefan Wincenty Frelichowski z Torunia”.

Po śmierci blokowego oraz gdy warunki obozowe stały się znośniejsze, można było myśleć o szerszej działalności duszpasterskiej. Organizował wykłady i pogadanki religijne, a jako zapalony liturgista, zachęcał do uczestniczenia w liturgii, zwłaszcza że przez pewien czas można było nawet w obozie odprawiać Mszę świętą. Jednak w grudniu 1940 roku został przewieziony do Dachau.

Było to ostatnie miejsce jego pobytu. Otrzymał numer 22 492. Pierwsze miesiące 1941 roku odznaczały się życzliwością władz obozowych – takie były instrukcje. Księża mieli pewne przywileje: zwolnienie z pracy, lepsze wyżywienie, możliwość odwiedzania kaplicy, znajdującej się na terenie obozu. W tym okresie każdy z kapłanów radził sobie sam w obozowej rzeczywistości. Ks. Wincenty udzielał się zatem najbliższym współbraciom, pozostając niejako w cieniu. Czasami wygłaszał jakieś pogadanki, rozważania na tematy religijne, organizował nabożeństwa i wspólne modlitwy.

Ten sielankowy obraz władze obozowe potrafiły tak uprzykrzyć, że księża chcieli być normalnymi więźniami. Wkrótce zresztą wszelkie przywileje zlikwidowano, a na ich miejsce wprowadzono szykany, które życie w obozie czyniły nieznośnym. Wtedy też za posiadanie książeczki do nabożeństwa, medalika lub różańca groziły surowe kary: słupka lub chłosty. Zabroniono wszelkiej działalności duszpasterskiej. „Wicek” zszedł niejako do katakumb. Rozpoczął się okres szczególnie intensywnej działalności.

Kaplica była dostępna tylko dla księży niemieckich. Mimo tego, że otrzymanie Komunii z tejże kaplicy było praktycznie niemożliwe on docierał do bloku księży niemieckich i organizował Eucharystię dla wszystkich, którzy jej pragnęli. Jednocześnie stał się faktycznym ojcem duchownym swojego bloku, ale nie tylko. Przewodniczył codziennym modlitwom. Wielu współwięźniów podkreślało, że był to prawdziwy kontakt z Bogiem, a nie odklepanie wyuczonych modlitw. Nie były one długie: zawierały akty wiary w Bożą Opatrzność względem każdego człowieka i zachęcały do ufności oraz obejmowały pamięcią zmarłych i tych, którzy załamywali się. Jeden z nich tak to opisał:

„Wicek modlący się. To trzeba było zobaczyć. To nie było oklepywanie modlitw. To był bezpośredni kontakt z Bogiem. Wicek klęczy wśród więźniów. Jest skupiony i zwarty w sobie. Ręce składa ufnie, jak dziecko. I ten głos, który nie musi odcinać się od wszystkich ziemskich pułapek, lecz prosto z dołu staje przed Bogiem. Byli ludzie, którzy patrzyli tylko na niego, włączali się w jego modlitwę i prosto z nim usiłowali chwycić najwyższe, jedyne połączenie. Byli tacy, którzy nie zdążyli za bezpośrednim stykiem. Ci wracali i cicho wpięci we własną biedę i zło, stali jak człowiek, któremu wysokość zawróciła w głowie, i którzy raz jeszcze oparli głowę o samotnie stojący w polu słup i wiedzący, że trzeba się trzymać. Wicek został w Toruńskim Forcie, potem w Stutthofie, Oranienburgu, aż do tyfusowych zemrzyków w Dachau na takim spotkaniu z Bogiem, że trudno było podążyć. Stale za nim podążali ludzie”.

Wspólne modlitwy były surowo zakazane przez władze obozowe, które zdawały sobie sprawę z ich siły i znaczenia. Można było modlić się indywidualnie i po cichu. Jednak ks. Wincenty był innego zdania. Rozumiał bowiem znaczenie modlitwy. Z niej czerpał siły dla siebie i innych, aby można było przerwać zaklęty krąg zła i nienawiści. Współbracia kapłani i ludzie świeccy, osadzeni w Dachau, zgodnie podkreślali znaczenie tych modlitw, szczególnie pod jego przewodnictwem.

W październiku 1941 roku przywieziono transport księży z archidiecezji poznańskiej, przeważnie starszych. Byli oni zalęknieni, przygnębieni, zastraszeni i zdezorientowani w tej upokarzającej rzeczywistości. Ks. Wincenty przedostał się do ich bloku, gdzie ukląkł z nimi wieczorem do wspólnej modlitwy, przezwyciężając ich lęk przed zakazami obozowymi. Służył im także pomocą, informacją o życiu obozowym i posługą duszpasterską. Oddawał się tej sprawie bez reszty, służąc nieraz, ze swym trzyletnim doświadczeniem kapłańskim, starszym, teologicznie dobrze wykształconym i utytułowanym kapłanom. Wszyscy oni jednak poddawali się jego przewodnictwu, wyczuwając to, że mają przed sobą kogoś wyjątkowego.

Był też rzecznikiem jedności. W Dachau uwięziono wielu polskich księży. Zabory i polityka władz spowodowały powstanie stereotypów na temat księży z danego regionu. On przełamywał te uprzedzenia. Towarzysz niedoli wspominał: „Do chwili poznania ks. Frelichowskiego księża pomorscy robili na mnie wrażenie świeckich panów, znających teologię. Od tego jednak momentu zacząłem podpatrywać cnoty księży pomorskich i znalazłem u wielu ducha Bożego kapłanów Chrystusowych. (Oni) doprowadzili mnie do świątobliwego… Dominiczka”.

Najcięższy w Dachau był rok 1942. Wielu umierało z głodu, wycieńczenia ponad ludzką pracą. Nie można było liczyć na pomoc szpitala obozowego, który pozostawał zamknięty dla polskich księży. Przyjmowano jedynie na „wykończenie”. Wiosną ks. Wincenty się rozchorował, ale dzięki życzliwości przyjaciół wrócił do zdrowia. Został także członkiem personelu szpitala obozowego, co pozwoliło mu swobodnie się po nim poruszać. Natychmiast rozwinął swoją duszpasterską działalność. Ks. bp Bernard Czapliński, współtowarzysz ks. Wincentego, tak wspominał ten okres: „Rok 1942 – to okres wielkiego głodu i wyczerpania sił uwięzionych do ostatnich granic. Całymi stosami wywożono do krematorium szkielety ludzkie. Nikt im nie spieszył z pomocą, bo każdy miał dość kłopotu z samym sobą. Wicek dopiero teraz znalazł się w swoim żywiole. Jego młodzi przyjaciele (byli to zatrudnieni w szpitalu studenci medycyny) torowali mu w rewirze wszędzie drogę, aż do najbardziej izolowanych części szpitala. Chodził tam, pocieszał, spowiadał, roznosił Komunię świętą. Iluż to księży i ludzi świeckich wspominało później wiecznie pogodnego Frelichowskiego, który sam chory, innych chorych na duchu podnosił i podtrzymywał”.

W szpitalu prowadził ulubioną pracę wśród młodzieży. Dla wielu z tych młodych ludzi stał się serdecznym przyjacielem: chronił od zła, wspierał w dobrym i niedoli życia obozowego. Ci młodzi ludzie, wdzięczni za okazane im zainteresowanie, otwierali mu niejako drzwi innych bloków obozowych. Jak wspomina bp Czapliński jedno ze spotkań z młodzieżą, odbywające się w pomieszczeniu przeznaczonym do preparowania ludzkich narządów, dało ks. Wincentemu okazję do gawędy o ludzkiej duszy. Miał umiejętność przechodzenia od rzeczy miłych do rzeczy i spraw poważnych. Młodzież, słuchająca go, przyjmowała słowa chętnie i z zapałem.

Wielkim problemem życia obozowego był głód. Pozwolono nawet na paczki z domów rodzinnych, ale nie wszyscy je otrzymywali. I na tym polu działalności nie zabrakło ks. Wincentego. Znalazł sposób zaradzenie temu problemowi. Wrażliwe serce ks. Frelichowskiego pobudziło do powstania obozowej „Caritas”. Wyszukiwano najbardziej wycieńczonych, potrzebujących żywności i lekarstw. Dzielono także zawartość dostarczonych paczek i rozdzielano porcje najbardziej potrzebującym. Była to szaleńcza inicjatywa. Wkoło przecież panował okrutny głód, który potrafi doprowadzić człowieka wręcz do walki o chleb, o przeżycie. Wielokrotnie przez tę inicjatywę nie tylko ocalił życie wielu więźniów, ale przede wszystkim ich człowieczeństwo, wiarę w Chrystusa i moc Ewangelii. Akcję pomocy głodnym podpierał własnym przykładem. Gdy otrzymywał z domu paczkę, to zaraz ją przy wszystkich otwierał i rozdawał zawartość głodującym kolegom.

Życie obozowe zmierzało w gruncie rzeczy do upodlenia człowieka. Wszystkie działania były nakierowane na ten cel. Chciano, aby więźniowie wyzbyli się ludzkich odruchów miłości, życzliwości, współczucia. Ks. Wincenty przeciwstawił tym działaniom siłę dobra, które znajdowało moc w Bogu. Wiedział, że jedynie Chrystus jest źródłem tej mocy. Z tej pewności płynęła troska o życie sakramentalne. Starał się w jakichś sposób organizować Eucharystię, nawet z narażeniem własnego życia. Odprawiał potajemnie Msze święte, schowany za piecem w baraku. Inni uczestniczyli w tej ofierze. Nie było ołtarza, szat i naczyń, ale było to, co istotne. Uczestnicy przyjmowali Komunię świętą, trzymając okruszynę chleba konsekrowaną na ich dłoniach przez sprawującego Mszę świętą kapłana. Te dłonie stawały się niejako pateną. Po Mszy świętej pozostawała pewna ilość Najświętszego Sakramentu, który przechowywał w szafce za menażkami. Ks. Wincenty prawie codziennie roznosił Eucharystię do wszystkich potrzebujących w innych blokach. Sam wyszukiwał załamanych, wątpiących, oddalonych od Boga. Umacniał Eucharystią i ukazywał, że dobro jest silniejsze od zła. Bliski współpracownik ks. Frelichowskiego – niejako jego wikariusz, w którego szafce przechowywano Najświętszy Sakrament –tak wspominał: „W warunkach obozowych praca ks. Wincentego Frelichowskiego urastała do miary bohaterstwa. Był on rycerzem nieugiętym, nieustraszonym Jezusa Chrystusa. Umiał w warunkach zagłady człowieka, w odarciu jego z godności ludzkiej, znaleźć Boga i dawać Go duszom spragnionym. Czynił wiele w obozie, ale siły czerpał nie z chleba ziemskiego, którego tam prawie nie było, ale Anielskiego, który jest pokarmem mocnych. (…) Pozostał w pamięci bardzo wielu tych, którzy wyszli z obozu. Siły do przetrwania brali oni z Komunii świętej, którą sprowadzał na obozowy ołtarz swym gorącym sercem, kochającym bezgranicznie Chrystusa Eucharystycznego, ks. W. Frelichowski – prawdziwy i wielki kapłan Boży”.

W 1944 roku zaczęto zwozić coraz to nowe transporty często już poważnie chorych więźniów. Rozszerzano szpital obozowy na kolejne baraki. Szerzyły się rozmaite choroby, a w barakach nie było prawie nikogo, kto opiekowałby się chorymi, nie było lekarstw i lepszego jedzenia. Bardzo wielu zatem codziennie umierało.

Gdy w latach 1944-45 wybuchła w obozie epidemia tyfusu, mimo strachu, ks. Frelichowski organizował chorym pomoc. Baraki zarażonych były odizolowane od reszty obozu drutem kolczastym oraz wzmocnionymi strażami, aby nikt się stamtąd nie wydostał. Ludzie chorzy skazani byli zatem na nieuchronną śmierć. On jednak, mimo straży, przekradał się pod drutami kolczastymi, omijając szczęśliwie czujne straże, do potrzebujących, pielęgnował zarażonych, zachęcał innych do opieki nad chorymi, zanosił im Eucharystię oraz żywność, zdobywał cudem potrzebne lekarstwa, niósł dobre słowo i uspokajał swoją obecnością. Praca wśród Polaków, Rosjan, Czechów, Rumunów, Węgrów, Jugosłowian, Greków, Włochów, Hiszpanów, Francuzów, Anglików, Belgów, Holendrów, Niemców, przerastała jednak możliwości jednego człowieka i dlatego poprosił o pomoc innych kapłanów, a także rozmawiał w tej sprawie z funkcyjnymi obozu, dla których epidemia stanowiła już poważnym problem. Nie była to jednak sprawa łatwa, bo przecież każdy chciał żyć i doczekać wyzwolenia. Górę brała jednak troska o „zbawienie dusz” i ewangeliczna postawa stracenia życia doczesnego dla życia wiecznego. O jednej z takich próśb wspominał współwięzień, którego ks. Frelichowski prosił o pomoc w spowiadaniu chorych na tyfus w jednym z bloków obozowych. Następnie ks. Wincenty zaniósł zarażonym Eucharystię. Ogłosił wśród księży możliwość dobrowolnego zgłoszenia się do obsługi zarażonych bloków, a tym samym możliwości tej swoistej pracy duszpasterskiej. Najpierw apel skierowano jednak do więźniów świeckich. Nie zgłosił się ani jeden. Później apel skierowano do księży i zgłosiło się ich zaraz 32.

To właśnie w toku tej pracy, wśród tych, którzy tylko ze strony przekradających się kapłanów mogli liczyć na pomoc i pociechę duchową, sam zaraził się od chorych w 1945 roku. Dostał się do szpitala obozowego, gdzie troskliwie go pielęgnowano. On sam jednak, ciężko chory, był stale przy innych. Udało mu się nawet wydostać ze szpitala i pobiec w kierunku zarażonych baraków, aby spowiadać, ale wkrótce pielęgniarze przyprowadzili go do szpitala i przywiązali do łóżka. Wszelkie próby przywrócenie go do zdrowia okazały się jednak daremne.

Mimo wielkiego dzieła, jakiego dokonał w obozowej rzeczywistości, ostatnie chwile życia ks. Frelichowskiego przypominały raczej mękę. Miał świadomość, że pomimo zdziałanego dobra, w tej chwili swojego życia został ze swym bólem sam. Zmarł 23 lutego 1945 roku, krótko przed wyzwoleniem obozu. Jego śmierć napełniła więźniów smutkiem i żalem.

Po jego śmierci zdarzyło się coś, czego by się nikt nie spodziewał. Więźniowie poprosili o możliwość oddania publicznej czci jego zwłokom. Inicjatorem tego pomysłu był młody student. Władze obozowe wyraziły na to zgodę. Ciało ks. Wincentego wystawiono w pomieszczeniu prosektorium na katafalku. W trumnie, przykryty prześcieradłem, spoczywał ks. Wincenty Frelichowski. Wokół katafalku leżały kwiaty i wieńce, niektóre nawet ze wstążkami z napisami. Była to wielka manifestacja wiary i hołd złożony ks. Frelichowskiemu. Jeden z uczestników tych zdarzeń tak je opisuje: „W milczeniu i nabożnym, modlitewnym skupieniu przesuwał się przez kostnicę tłum więźniów. Szli młodzi i starzy. Szli Polacy i cudzoziemcy. Znali go wszyscy. Popłynęła wówczas w jego intencji niejedna modlitwa gorąca do Stwórcy, niejedna łza szczerego żalu spłynęła po policzku. Odszedł kochany, święty kapłan. Odszedł człowiek, który swe życie złożył na ołtarzu miłości i miłosierdzia względem bliźniego i jego nieśmiertelnej duszy”.

Współwięźniowie byli przekonani od samego początku o świętości ks. Wincentego. Zanim spalono ciało, zdjęto z twarzy pośmiertną maskę, w której też zagipsowano jeden z palców prawej ręki. Drugi palec, także zagipsowany, zachował ks. bp Czapliński, a inny kapłan zachował i przywiózł do Polski kostkę z palca ks. Wincentego. W ten sposób zachowały się relikwie.

Postawa duchowa ks. Wincentego fascynowała wielu jego współbraci. Ks. Edward Skowroński, współtowarzysz niedoli, napisał o nim, że „okiem Bożym patrzył na świat i ludzi”. Mam nadzieję, że ta postawa ks. Frelichowskiego zafascynuje także i nas. Bo, gdy zastanowimy się, gdzie tkwiło źródło jego wewnętrznej siły i co kształtowało jego postawę, dojdziemy do tego, że wielką rolę w tym dziele odegrały jego harcerskie korzenie? Co On nam ma do zaoferowania dzisiaj?

Był człowiekiem głębokiej i żywej wiary. Kształtowała się ona w rodzinnym domu, w harcerstwie i Sodalicji Mariańskiej oraz w latach formacji seminaryjnej. Przeniknięte były one pracą nad sobą i dla bliźnich. Przerodziła się ona w postawę głębokiej ufności w Bożą Opatrzność, kierującą losami człowieka.

Głęboka wiara kazała przyjmować wydarzenia codziennego życia normalnie. Ani działalność duszpasterska, ani uwarunkowania obozowe nie były dla niego czymś niezwykłym. Wszystko widział jako zamierzone przez Boga, który pragnie jedynie dobra człowieka. Wiedział, że im bardziej niesprzyjające są warunki zewnętrzne, to tym większej potrzeba miłości. To pozwoliło mu zdobywać się na heroiczne czyny względem bliźnich. Dla niego był to jedynie normalny, kapłański obowiązek.

Trudne chwile pomagał mu przetrwać duch modlitwy, który był właściwie konsekwencją jego wiary. Bóg był dla niego kimś bliskim, rzeczywistym, kochającym i pragnącym miłości. Kochał Boga i nie wyobrażał sobie żadnego ze swoich działań bez rozmowy z Nim. Do modlitwy zachęcał także innych słowem, a może nawet bardziej przykładem.

Postawa ks. Wincentego nacechowana była troską o zbawienie dusz. Jak tylko widział niebezpieczeństwo zagrażające zbawieniu człowieka, tam zaraz był obecny, aby to zagrożenie odsunąć. Ta troska była motorem jego obozowego duszpasterstwa, wszelkich wysiłków, wyborów i narażania własnego życia. W każdym człowieku, nawet tym, który go krzywdził, widział tego, za którego umarł Jezus Chrystus. Zawsze więc wyciągał pierwszy rękę, aby nie zaprzepaścić szansy zbawienia tego człowieka. Realizował niejako intuicyjnie zasadę: „Praktykujcie dobrze między sobą miłość, miłość, miłość, a na zewnątrz gorliwość o zbawienie dusz”. Był prawdziwie „Dobrym Pasterzem”, który daje swoje życie za owce, aby żadna się nie zagubiła. Był Harcerzem, w którego życiu bezwzględnie zrealizowało się każde słowo prawa i przyrzeczenia harcerskiego.

Konsekwentnie troskę o innych realizował poprzez ofiarną miłość bliźniego. W tej służbie liczył się zawsze człowiek, szczególnie zagubiony. Pomagał nie tylko w sprawach duchowych, ale zwykłych, codziennych, prostych. W obozie w Stutthof np. zdobył przybory do golenia i zorganizował zakład fryzjerski, dla współwięźniów, którzy ze względu na wiek nie mogli sami sobie poradzić z goleniem. Ten niepozorny fakt, w realiach życia obozowego, był dla wielu niezmiernie ważny.

Wszelkie działania ks. Frelichowskiego nacechowane były radością. Sam będąc „radosnym dawcą”, zarażał tą radością wszystkich, którzy go otaczali. Wielu więźniów po spotkaniu z ks. Wincentym odzyskiwało równowagę ducha, świadomość ludzkiej i Bożej godności, wiarę we własne siły i zaufanie do Boga. Jednym z przejawów tej wewnętrznej radości jest napisany przez ks. Wincentego w 1943 roku wiersz, którego ostatnia zwrotka brzmiała

„Bo Polski chwała z ofiar synów płynie…
Stąd gdy i ciało ofiaruję może…
Radosna ma dusza, Boże”.

Nasz Błogosławiony Druh, ks. Wincenty Frelichowski nie tylko deklarował swoją chęć służby Bogu, Polsce i drugiemu człowiekowi, ale pokazał nam, jak tę służbę należy realizować w konkretach naszego życia.